W sobotę wcześnie rano żegnam moich singapurskich gospodarzy i ruszam na północ. Tu ciekawostka - żadna z używanych przeze mnie nawigacji rowerowych nie chce mnie poprowadzić przez groblę graniczną Johor-Singapore Causeway. Zarówno apka Komoot jak i mapy.cz uparcie kierują mnie na przeprawę promową na wschodzie wyspy. Czyli na dzień dobry ma być 70 km objazdu. Szybko testuję inne aplikacje i mam! Jedynie Naviki pokazuje wybrany przeze mnie wariant północny.
Jazda przez Singapur w sobotni poranek to czysta przyjemność. Aut niezbyt dużo, kierowcy prawie tak uprzejmi jak w Austrii czy Holandii. No i słońce jeszcze nie wypala skóry.
Miasto jest fajnie skomunikowane. Przy każdej stacji metra poza centrum są ogromne parkingi dla rowerów, skąd krytym chodnikiem można dojść na dworzec. Te kryte chodniki widzę tu na każdym kroku. Zaraz po przylocie z przystanku autobusowego do bloku gdzie spałem, szedłem pod daszkiem. Moi gopodarze wyjaśnili mi, że tu na równiku pada dosyć często i bardzo mocno.
Przy granicy z Malezją robi się tłoczno, schodzą się tu pasy autostrady dla samochodów osobowych, cieżarowek i... motocykli. A jak wyjaśnili mi znudzeni policjanci, ten pas jest też rowerowy. Odprawa wyjazdowa trwa krótko, trzeba tylko uważać żeby podjechać do pierwszego okienka z pogranicznikiem w środku, bo kolejne to automaty do odprawy dla lokalsów. Tu kolejna niespodzianka - po przylocie do Singapuru dostałem specjalną karteczkę, którą TRZEBA ODDAĆ PRZY WYJEZDZIE bo inaczej będą kłopoty. Teraz na granicy nikt tego papierka ode mnie nie chciał. Mam pamiątkę ;)
Opuszczam wyspę i jadę kilometr groblą do Malezji. Tu sytuacja się powtarza: pierwsze okienko - człowiek, dalej maszyny i miejscowi na motorach. Urzędnik bierze mój paszport, przybija pieczęć i mrucząc coś w stylu łelkomtumalaijsia każe jechać.
Zaraz za granicą czeka mnie jazda obowiązkowa turysty czyli wymiana pieniędzy i karty sim. Wszystkie kantory mają ten sam kurs, więc szybko załatwiam sprawę. W Malezji fajnie się płaci, ponieważ ringgita do złotówki wynosi prawie 1 do 1. U operatora kupuję kartę na tydzień z 1,5 Gb internetu i zaczynam jazdę po Malezji.
Pierwsze wrażenie: jest biedniej niż w Singapurze ale drogi są całkiem przyzwoite. Oprócz tego w oczy rzuca się, że to kraj muzułmański. Dużo meczetów, sporo kobiet w charakterystycznych strojach. No i taniej niż w Singa :)
Trasa, którą zaplanowałem na sobotę to ponad 150 kilometrów. Po graniczącym z Singapurem wielkomiejskim Johor Bahru wjeżdżam na tereny gdzie prawie nie ma ruchu. Kilometrami jadę przez gaje palmowe, czasami gęste lasy i niewielkie wsie. No ale nie byłoby dnia gdyby nawigacja nie spłatała mi figla. Tym razem na drodze, którą wskazuje GPS stoją uzbrojeni strażnicy i na migi odsyłają mnie do diabła. Pokazywanie ekranu nawigacji nie wzbudziło ich zainteresowania. Robiąc objazd pechowej drogi z zadumą spoglądałem na ostrzegawcze znaki, z sugestywnym rysunkiem strażnika strzelającego do intruza. Chcieli zrobić wrażenie to im się udało ;)
Już pierwszego dnia doświadczam gościnności Malezyjczyków. W knajpie gdzie staję na szybki obiad dosiadają się do mnie lokalsi i dopytują o cel wyprawy i czy mogą sobie zrobić fotkę :)
Kilka kilometrów dalej jakiś człowiek częstuje mnie owocami rambutana, które właśnie zerwał w lesie. Generalnie jest miło i pierwszy dzień kończę noclegiem w hotelu o wdziecznej nazwie Wawasan.
Drugi dzień w Malezji upływa mi na pokonywaniu wąskich dróżek, które kilometrami ciągną się przez lasy palmowe. Czasem jakaś niewielka osada i wokół bardzo mało ludzi. Tu po raz kolejny przekonuję się, że nawigacji nie można wierzyć bezgranicznie. Moja droga robi się coraz węższa, potem znika asfalt i na końcu pojawia się płot i zamknięta brama. Na szczęście płot można przeskoczyć i po kilku kilometrach droga znowu robi się asfaltowa.
Tego dnia mam jeszcze jedno miłe spotkanie. Kiedy stoję na poboczu drogi i studiuję nawigację podjeżdża do mnie chłopak na nowiutkiej szosówce Colnago. Od razu na powitanie pyta czy może mi jakoś pomóc i proponuje, że pojedzie ze mną kilkanaście kilometrów żeby pokazać mi najlepszą trasę do Melakki gdzie mam kolejny nocleg. Taką kolarską solidarność lubię!
Do Melakki docieram prawie o zmroku. To stary port nad cieśniną o tej samej nazwie. Miasto zabytkowe ale miejscami mocno zaniedbane. Po drodze do hotelu spod koła ucieka mi wielki szczur. Ale akutat to na wrocławianinie nie robi wrażenia ;)
W hotelu zastanawian się nad planem na dalszą trasę. Mogę tu wsiąść na prom i popłynąć na pobliską Sumatrę żeby chociaż na chwilę zobaczyć z bliska Indonezję, albo wstać bardzo wcześnie i wtedy mam szansę dojechać przed nocą do Kuala Lumpur. Wybieram drugi wariant, bo plan jest jednak taki, że cały czas jadę na północ.
Trzeciego dnia ruszam więc jeszcze przed świtem. Najpierw objazd starego miasta i wizywa w porcie, a potem już ostra jazda do KL. Szczęście mi sprzyja bo po dwóch dniach jazdy w słońcu na niebie pojawiły się chmury a w nocy nad Melakką przeszła ulewa. W końcu nie jest aż tak gorąco, chociaż w temperatura i wilgoć mocno dają się we znaki.
Kuala Lumpur okazało ogromną, rozlaną na wiele kilometrów metropolią. Wjazd do centrum pod wieże Petronas Towers zajął mi prawie dwie godziny. Swoją drogą jeżeli ktoś wyobraża sobie Kuala Lumpur na podstawie dwóch symboli czyli wież Petronasa i toru Formuły 1 to jest w grubym błędzie! To tak jakby Wrocław oceniać po zobaczeniu Sky Tower i nowego stadionu :)
Rowerzysta nie ma w KL łatwego życia bo oprócz korków ma jeszcze do pokonania trochę naprawdę mocnych podjazdów. Podobno burmistrzem Kuala Lumpur został parę lat temu zapalony cyklista, ale mam wrażenie, że coś mu poszło nie tak. Przykłady? W centrum jest pięknie wymalowana na niebiesko droga dla rowerów... tyle że co chwila pozastawiana przez samochody. Z parku w centrum niedaleko "petronasów" strażnicy gonią rowerzystów. I tym się różni KL od Singapuru, że jak tam był zakaz dla rowerów to wystarczyło swój jednoślad prowadzić i było ok.
Na szczęście nocleg mam w samym centrum miasta, więc zwiedzanie kończę szybko w hotelowym łóżku. Podróż z Singapuru do Kuala Lumpur zajeła mi w sumie 3 dni, w czasie których przejechałem 497 kilometrów.
Kommentare