Z Budżduru wyjeżdżam trochę później, bo chcę się dobrze przygotować na pustynne odcinki. Najpierw jednak idę na duże śniadanie. Pyszne placki, jeden z oliwą i drugi z miodem, do tego oczywiście słodka herbata.
Zakupy to jedzenie, napoje i internet. Dokupuję kolejne 5 GB, żeby bez stresu korzystać z dobrodziejstw epoki cyfrowej.
W końcu niedługo przed południem ruszam w drogę. Jest słonecznie, ale cały czas chłodno. Po jakichś dwóch godzinach robi mi się jednak gorąco, bo na horyzoncie przede mną widzę samotnego rowerzystę. Mocniej naciskam na pedały i... doganiam dziewczynę na objuczonym sakwami skladaku! Sara jest Niemką i jedzie do Kenii. Twierdzi, że jazda na takim rowerze jest dla niej bardzo wygodna i robi średnio 70 kilometrów dziennie. Po krótkiej sesji foto każde z nas ruszą w drogę w swoim tempie.
Staram się jechać w miarę szybko, ponieważ mam lekki wiatr z tyłu.
Po jakimś czasie zajeżdżam do przydrożnego zajazdu na coś do picia. Kiedy sączę colę, do baru podjeżdża młody chłopak na rowerze wyprawowym. Ale mam dzisiaj fart! Przez cały pobyt w Afryce ani jednego podróżnika, a dzisiaj aż dwoje!
Didou jest Marokańczykiem z Tinznitu i dopiero zaczął swoją podróż przez Afrykę. Zamierza dojechać do RPA, a podróż ma mu zająć trzy lata. Fajnie sobie pogadaliśmy przy stoliku, po czym ruszyłem w dalszą drogę. Musiałem zdążyć przed zmrokiem na stację benzynową, gdzie zaplanowałem nocleg.
Tu znowu nieco spartańskie warunki. Pokój raczej brudny, więc wyciągam swój śpiwór, a woda tylko zimna i tylko w małej umywalce.
Ale mimo wszystko śpi mi się tu bardzo dobrze i następnego ranka jestem gotowy do dalszej jazdy.
Tego dnia chcę dojechać do Dakhli. To pięknie położone miasto, turystyczna atrakcja Sahary Zahodniej. Żeby mieć dobrą motywację do jazdy, rezerwuję sobie przez internet komfortowy nocleg w ośrodku dla kitesurferów.
Do Dakhli jedzie mi się bardzo dobrze. Nie jest zbyt gorąco, mam lekki wiatr z tyłu. Ruch na drodze nie jest zbyt duży, a ja mam do dyspozycji komfortowe pobocze.
Kłopoty zaczynają się na ostatnich 20 kilometrach, gdy droga skręca o 90 stopni, a wiatr, który był moim sojusznikiem, teraz spycha mnie z drogi. Ostatnie kilometry muszę mozolnie wydeptać. Nagle na horyzoncie pojawia się piaszczyste wybrzeże oceanu i setki latawców na niebie. To kitesurferzy, dla których to jedna z najlepszych miejscówek do pływania w tej części świata.
Za kilka minut jestem już w hotelu. Mam swój bungalow. Czyściutki, z widokiem na Atlantyk. Teraz czeka mnie fajny odpoczynek, tym bardziej, że na terenie ośrodka jest też świetna knajpa.
Zasypiam z błogim poczuciem, że miło jest jednak wyspać się na wygodnym łóżku.
Nazajutrz budzi mnie piękne słońce. Wychodzę z domku i widzę, że popełniłem głupi błąd. Ciuchy, które wczoraj wyprałem powiesiłem przez bungalowem, ale nocna wilgoć kompletnie je zmoczyła. Nie mam więc innego wyjścia, tylko czekać. Idę na śniadanie, a potem daje sobie dwie godzinki luzu, czekając na suche ubrania.
W ten sposób ruszam w drogę grubo po 12.
Na południe od Dakhli nie ma już miast, jest tylko pustynia i nawet stacje benzynowe zdarzają się bardzo rzadko.
Jadę coraz bardziej pustą drogą. I nagle pośrodku niczego podjechał do mnie samochód i kierowca zagaił: "jak widzimy samotnego rowerzystę, to musi być Polak". Tak! To byli Polacy, ktorzy przemierzali Saharę samochodem. Pogadakismy trochę o podróżach i każdy pojechał w swoją stronę. To była ogromna przyjemność spotkać rodaków na środku pustyni😍
Godzinę później docieram do tablicy, która informuje, że właśnie przekraczam Zwrotnik Raka. Jest radość! Robię sesję zdjęciową i zadowolony ruszam dalej.
Przed zmrokiem zajeżdżam na samotną stację benzynową. Wokół tylko pustynia.
Zgłaszam się do właściciela, ktory oferuje mi nocleg. Dostałem do dyspozycji cały budynek, który składa się z jednego pomieszczenia. Mam podłogę i dach nad głową, a jak włączą agregat, to w gniazdku pojawia się prąd. Warunki są bardzo spartańskie, ale i tak jestem szczęśliwy. Właściciel stacji nie chce ode mnie ani dirhama, więc śpię za darmo. Żeby się odwdzięczyć, zamawiam u niego herbatę i tażina, kupuję też co nieco w sklepiku.
Śpię nienajgorzej, chociaż twardo mi na tej podłodze. Z samego rana szybko pakuję więc ekwipunek, zjadam na stacji jajecznicę i ruszam do Bir Gandouz na
ostatni nocleg przed granicą z Mauretanią.
To był chyba najbardziej samotny odcinek mojej afrykańskiej wyprawy. Od startu z odludnej stacji benzynowej, gdzie spędziłem noc, pedałowałem 160 kilometrów i nie spotkałem nikogo. W ciągu dnia minęło mnie może 40 samochodów i jeden motocyklista. Wzdłuż trasy nie było żadnego miasteczka czy wioski. Nawet wielbłądów nie widziałem.
Późnym popołudniem docieram do malutkiej osady Bir Gandouz. Śpię w jedynym hoteliku, który po noclegu na stacji wydaje się luksusowy. Nieźle też karmią.
Rano kupuję zapas wody, trochę jedzenia i ruszam.
Mam stąd 90 kilometrów do przejścia granicznego z Mauretanią.
Nie ukrywam, że trochę się obawiam tej granicy. Jest tam pas ziemi niczyjej, nad którym kontrolę mają partyzanci z Frontu Polisario. Nie można też zjeżdżać ze szlaku, bo teren wokół jest zaminowany.
Nasz MSZ zdecydowanie odradza korzystanie z tego przejścia, ale innej drogi tu po prostu nie ma.
Do granicy jedzie się doskonałe. Pusta i szeroką droga, ruch aut minimalny, wiatr lekko z boku, więc nie przeszkadza.
Chwilę po południu melduję się na granicy. Po marokańskie stronie kupuję coś do picia i sprzedaję dirhamy.
Sama odprawa wyjazdową trwa dosłownie chwilę. Opuszczam marokańskie posterunki i wjeżdżam na ziemię niczyją. Jakieś sto metrów za ostatnim posterunkiem z flagą Maroka, droga się urywa i przez dwa kilometry trzeba się przedzierać kompletnym pustynnym bezdrożem. Dopiero przy posterunkach Mauretanii znowu pojawia się droga.
***
To miejsce przypomina smutną historię Sahary Zachodniej, która gdy tylko przestała być kolonią hiszpańską, dostała się pod okupację marokańską. Przesmyk między posterunkami Mauretanii i Maroka, to fragment terenów, które kontroluje niepodległościowy Front Polisario, walczący o wolność Sahary Zachodniej.
***
Po stronie mauretańskiej wszystko także idzie całkiem sprawnie. Najpierw oficer wpisuje mnie ręcznie(!) do wielkiej księgi. Potem odsyła do biura wizowego.Tam skanują odciski palców i za 55 euro wbijają wizę. Jeszcze krótka rozmowa z policjantem, który pyta gdzie będę spał, potem celnik, który tylko macha ręką żebym jechał i wreszcie ostatni policjant na bramie wyjazdowej z przejścia granicznego. Jemu też pokazuję paszport z nowiutką wizą i wjeżdżam do Mauretanii.
Tu wszystko oprócz samej pustyni wygląda inaczej niż po drugiej stronie granicy. Asfalt jest wąski i dziurawy, samochody przypominają muzealne eksponaty, a wzdłuż szosy widzę skromne domki lub namioty. Po drodze mijam najdłuższy na świecie pociąg towarowy, który wozi rudę żelaza do portu w Nawazibu. To 200 wagonów o łącznej długości 2,5 kilometra!
Nocleg znajduję w przydrożnym zajeździe El Ezze Raha, który szokuje nawet mnie, zaprawionego w boju podróżnika. Tutejsze standardy czystości, zapachów czy ogólnej higieny są baaaardzo odległe od tego, do czego przywykliśmy.
Ale z drugiej strony, łóżko jest wprawdzie brudne, ale wygodne. Z prysznica jednak czasem leci woda (zimna🤣), a jedzenie okazało się całkiem smaczne.
Trochę zaskakuje mnie kot wylegujący się na ciastkach w sklepiku. Ale po chwili tłumaczę sobie, że to tylko dodaje uroku temu miejscu.
Mimo wszystko spało mi się tam bardzo dobrze. Następnego ranka wstaję wcześnie, bo czekają mnie trzy dni ostrej pustynnej jazdy do stolicy kraju Nawakszut.
Comments