Najbardziej lubię takie wyprawy, kiedy startuję na rowerze z domu. Codziennie jestem coraz dalej i mogę obserwować, jak zmienia się świat, ludzie, przyroda, pogoda czy jedzenie.
I taki właśnie był ten wyjazd. 13 sierpnia 2024 ruszyłem z podwrocławskiej Sobótki, żeby po 18 dniach zameldować się w Stambule. To było 2192 kilometrów rowerowej jazdy przez Polskę, Czechy, Austrię, Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię, Grecję i wreszcie Turcję. W każdym z tych krajów miałem mnóstwo wrażeń i radości z poznawania nowych miejsc.
Ten wyjazd był dla mnie wyjątkowy, bo przez kilka pierwszych dni - aż do Budapesztu - towarzyszyło mi dwoje wspaniałych rowerzystów. Magda i Romek pokazali mi, że jazda w trzyosobowej ekipie to naprawdę świetna zabawa.
Sobótka - Usti nad Orlici (127 km)
A więc lato w pełni i to najlepszy moment na kolejną rowerową wyprawę. Już na starcie jest gorąco, a ruszam na południe więc będzie jeszcze cieplej.
Pierwsze kilometry po Dolnym Śląsku przejechałem solo, ale w Kłodzku dołączył do mnie Romek Szełemej. Wyruszył przed południem z Wałbrzycha i już razem pojedziemy do Brna, Wiednia, Bratysławy i Budapesztu.
Robimy sobie pamiątkowe fotki w Kłodzku i Bystrzycy. Jest słonecznie i wszystko wygląda sielankowo. Nie ma chyba bardziej fotogenicznej okolicy niż Kotlina Kłodzka. No i nic nie zapowiada wielkiej powodzi, która za miesiąc spustoszy ten piękny zakątek Dolnego Śląska.
Po południu zajeżdżamy do malowniczego Parku Zdrojowego w Długopolu Zdrój, gdzie robimy sobie dłuższy postój. Wyciągamy nasze kanapkowe zapasy, a wszystko popijamy fantastyczną wodą mineralną prosto ze źródełka.
Jest piękne sierpniowe popołudnie, ale na koniec dnia czeka nas najcięższy podjazd na całej trasie, czyli droga z Kamieńczyka do turystycznego przejścia granicznego z Czechami Mladkov-Petrovicky. Jest naprawdę stromo, a obciążone bagażami rowery i sierpniowy upał nie pomagają. Te 16% wspinaczki daje nam w kość, ale na szczycie jest satysfakcja i uśmiechamy się od ucha do ucha, bo wiemy, że tego dnia mamy już tylko z górki.
Przez cały dzień podziwialiśmy z rowerowego siodełka piękny Dolny Śląsk, ale nocujemy po czeskiej stronie granicy w uroczym miasteczku Jablonne nad Orlici . Jutro jazda do Brna.
Jablonne nad Orlici – Brno (109 km)
Z Jablonnego ruszamy wczesnym rankiem, żeby uciec przed upałem jaki zapowiadają na ten dzień. W lokalnej piekarni kupujemy kanapki i trochę słodkich wypieków, a Romek wypija swoją poranną kawę. Czeskie kopce dają nam tego dnia dosyć mocno w kość, trochę ze względu na palące słońce, ale szczególnie dokuczają nam kierowcy ciężarówek, których towarzystwo “umila” nam ostatnie kilometry przed Brnem.
Sam wjazd do Brna jest bardzo przyjemny, ponieważ miasto leży w kotlinie i mamy w nagrodę fantastyczny zjazd. Zajeżdżamy na nocleg do hotelu Pyramida, w którym spałem już kiedyś w czasie wyprawy do Włoch. Nie wiem dlaczego wybrałem akurat ten hotel. Wystrój pamięta chyba czasy Gustava Husaka, a brak klimatyzacji oznacza noc w duchocie. Nie polecam i więcej nie będę tam spał.
W Brnie do naszej grupy dołącza Magda Szott, znana w internecie jako Grażyna Kolarstwa, która dotarła tu Flixbusem z Wrocławia i będzie nam towarzyszyć aż do Budapesztu.
Brno - Wiedeń (137 km)
Bez żalu żegnamy Brno (nijakie jak zawsze) a ja obiecuję sobie już nigdy nie spać w tym koszmarnym hoteliku. Ale sam wyjazd z miasta jest komfortowy. Pedałujemy malowniczą trasą rowerową wzdłuż rzeki, a poranny chłód dodaje nam wigoru.
Ta część Moraw jest naprawdę piękna. Pagórki, winnice i ładne panoramy nastrajają optymistycznie. Tylko Romek nie jest zadowolony, ponieważ nie wypił jeszcze swojej porannej kawy. W końcu stajemy pod sklepem, gdzie zamiast kawy pijemy Kofolę (pyszna!) i zajadamy rohliki.
Romek nadal domaga się swojej “małej czarnej” więc w Novych Vestonicach stajemy przed jakimś lokalem, gdzie sprzedają lokalne morawskie wino na litry. Uprzejma obsługa (czyli wytatuowany facet z brodą) proponuje nam nalanie winka do bidonów. 😉 Na szczęście mają też kawę, więc zaspokajamy tam kofeinową potrzebę Romka i ruszamy w kierunku austriackiej granicy.
Do Austrii wjeżdżamy koło Poysdorf i... w zasadzie nic się nie zmienia. Nadal jedziemy wśród wzgórz i winnic, a upał jest chyba jeszcze większy niż w Czechach.
W końcu jednak meldujemy się w centrum Wiednia. Jazda w tropikalnym upale dała się nam nieco we znaki, ale jakoś dotarliśmy.
Wiedeń piękny, chociaż gorący jak Stambuł. Na szczęście pyszny Wiener Schnitzel i zimne napoje postawiły nas na nogi. Teraz czas na relaks, bo jutro pojedziemy wzdłuż Dunaju do Bratysławy.
Wiedeń - Bratysława (70 km)
Czwarty dzień naszego wyjazdu to najkrótszy, bo zaledwie 70-kilometrowy etap z Wiednia do Bratysławy. Cała trasa wiedzie piękną ścieżką rowerową wzdłuż Dunaju. Jest komfortowo, bezpiecznie i zupełnie płasko. Idealnie na niedzielną przejażdżkę z rodziną. Polecam wszystkim!
Jedyny minus to upał. W Bratysławie mamy ponad 35 stopni w cieniu i bezchmurne niebo. Swoją krótką przejażdżkę urozmaicamy wjazdem na Hrad czyli wzgórze zamkowe, z którego roztacza się piękna panorama na stolicę Słowacji i okolicę.
Bratysława - Komarom (105 km)
Po czterech dniach jazdy w upale, dziś wszystko się zmieniło. Deszcz, burze i ciężkie chmury urozmaicały nam podróż z Bratysławy do węgierskiego Komarom. Cały dzień jechaliśmy transeuropejską trasą EuroVelo 6 wzdłuż Dunaju. Było sporo rowerzystów i jeszcze więcej jeźdźców na koniach, którzy rozgrywali nad Dunajem wyścig długodystansowy na odcinku 100 km. Ponieważ jechaliśmy w tę samą stronę miałem okazję sprawdzić, że taki koń wiezie jeźdźca z prędkością około 25 kilometrów na godzinę.
Po czterech dniach jazdy w upale, deszczowy dzień przynosi prawdziwą ulgę. Dawno tak się nie cieszyłem na jazdę w ulewie.😉
W Komarom (które po słowackiej stronie nazywa się Komarno) idziemy na tłuste węgierskie jedzenie i z poczuciem dobrze spędzonego dnia kładziemy się spać, bo jutro znowu mają być burze, a my pojedziemy do Budapesztu.
Komarom – Budapeszt (150 km)
Niedzielny poranek wita nas idealna kolarską pogodą. Nie pada, temperatury umiarkowane, prawie nie wieje. Ruszamy znowu na północny brzeg Dunaju i przez słowackie Komarno jedziemy wzdłuż rzeki do Esztergom, które nazywane jest węgierską Częstochową. I rzeczywiście Bazylika Ostrzyhomska zbudowana na naddunajskiej skarpie robi na nas spore wrażenie. Po węgierskiej stronie trasa prowadzi cały czas wzdłuż rzeki, ale jest znacznie gorsza niż w Austrii i na Słowacji. Pokonujemy sporo odcinków, gdzie jedziemy razem z autami. Po drodze mijamy zamek w Wyszehradzie położony na malowniczym wzgórzu nad samą rzeką.
Trudy jazdy umilamy sobie postojem w barze na naddunajskiej przystani promowej, gdzie testujemy węgierski specjał - langosze. To drożdżowe placki z mąki i ziemniaków, smażone w głębokim tłuszczu. Nasze są podawane z serem i smakują nawet nieźle, ale są takie tłuste, że nie jesteśmy w stanie dojeść ich do końca.
Późnym popołudniem docieramy do Budapesztu. Jedziemy malowniczą promenadą wzdłuż rzeki i na koniec robimy sobie zdjęcia przy siedzibie węgierskiego parlamentu. Teraz jeszcze kilka kilometrów w kierunku dworca autobusowego Kelenfold, skąd Magda i Romek pojadą Flixbusem do Polski. Wynajmuję pokój w hotelu zaraz koło dworca, żeby oboje wzięli jeszcze prysznic przed całonocna podróżą i około 22 żegnam moich towarzyszy.
***
Rowerowa podróż z Dolnego Śląska do stolicy Węgier zajęła nam sześć dni. Po drodze odwiedziliśmy wspólnie Brno, Wiedeń i Bratysławę, a ostatnie trzy dni jechaliśmy malowniczą trasą rowerową wzdłuż Dunaju. Magda i Romek okazali się fantastycznymi towarzyszami podróży. Mają naprawdę duuużo bardzo dobrej energii i sprawili, że każdy kilometr przejechany wspólnie, to była jednocześnie świetna zabawa i wielka
przygoda.
Niestety w Budapeszcie ich podróż się skończyła. Autobus zawiózł ich do Polski, a ja zacząłem drugi (i chyba trudniejszy - bo solowy) etap mojej wyprawy.
Budapeszt – Kiskunhalas (147 km)
Siódmy dzień mojej wyprawy i pierwszy kiedy jadę zupełnie sam. Magda i Romek, z którymi zrobiłem pierwsze 700 km są już w Polsce, a ja ruszam w kierunku Serbii. Tego dnia popełniam błąd, ponieważ zamiast bezpiecznego asfaltu, decyduję się na trasę szutrową, która miała być malownicza i wolna od samochodów.
Niestety, po nocnej burzy i nawałnicy szutrowa droga, którą pokonuję spory kawałek Wielkiej Niziny Węgierskiej zamieniła się w bagno. Dawno ja i rower nie byliśmy tacy brudni. Błota było tak dużo, że nie wytrzymał mój przedni błotnik i po prostu się urwał. Ten niepozorny, ale jakże użyteczny kawałek plastiku, przejechał ze mną przez Amerykę Północną, Australię, Afrykę Zachodnią i kawał Europy, a teraz spoczął gdzieś pod węgierską akacją . Na szczęście każde bagienko kiedyś się kończy, więc po trzech godzinach błotnych zabaw wracam na asfalt i spokojnie docieram do Kiskunhalas.
Miły akcent na wjeździe, bo okazuje się, że Kiskunhalas to miasto partnerskie mojego rodzinnego Nowego Sącza. Na pożegnanie węgierskiego etapu mojej podróży kupiłem sobie ogromnego arbuza i pracowicie go zjadłem. Bo nic tak nie poprawia nastroju, jak wielki arbuz po ciężkim dniu na rowerze.
Kiskunhalas – Nowy Sad (144 km)
Tydzień po wyjeździe z domu startuję z Kiskunhalas w kierunku granicy serbskiej. Czuję lekki dreszczyk emocji, bo opuszczam Unię Europejską i czeka mnie pierwsza na tej trasie odprawa graniczna. Przez ostatnich siedem dni korzystałem z dobrodziejstw Strefy Schengen i granicę z Czechami, Austrią, Słowacją i Węgrami poznawałem po napisach na przydrożnych znakach.
Dojazd do przejścia granicznego Tompa-Kelebija jest bardzo wygodny, bo większość czasu jadę ścieżka rowerową. Na obydwu posterunkach odprawa trwa dosłownie minutę. Żadnych kolejek, żadnych pytań.
Po serbskiej stronie granicy jadę do Suboticy, żeby wymienić pieniądze i kupić lokalną kartę SIM. I tu zaskoczenie: ta część Serbii jest węgierskojęzyczna. Wszystkie napisy są dwujęzyczne, ale miejscowi rozmawiają po węgiersku. Na szczęście w sklepach mówią też po angielsku, więc bez problemu wymieniam euro na dinary i kupuję kartę SIM do telefonu.
No i dojechałem do Serbii! Zajęło mi to tydzień, ale już wiem, że było warto
Serbia zaskakuje. Jest skromnie, a nawet biednie. Wszyscy palą papierosy w knajpach. Co więcej - palą nawet kelnerzy Drogi są kiepskie, kierowcy jeżdżą jak szaleni, ale ludzie są bardzo mili. Już dawno nie miałem takiej sytuacji, że właściciel przydrożnego baru nie chciał przyjąć ode mnie pieniędzy za colę, tylko życzył miłej podróży.
Pierwszy serbski nocleg mam w Nowym Sadzie. Mieszkam 500 metrów od rynku, który wygląda prawie tak dobrze jak nasz wrocławski. A moja uliczka przypomina z kolei jakieś niebezpieczne przedmieście.
No i jeszcze ciekawostka. Wszyscy, których denerwują przymocowane nakrętki plastikowych butelek, będą tu zadowoleni, bo lokalne napoje mają zakrętki starego typu. W końcu Serbia jest poza UE :)
Nowy Sad – Belgrad (82 km)
Dziewiąty dzień mojej podróży to krótki odcinek na rowerze, żeby po południu spokojnie pozwiedzać Belgrad. Znajomi, którzy jeżdżą po świecie ostrzegają mnie przed Belgradem, bo podobno nie jest zbyt bezpieczny. Ale to samo mówili przed wjazdem do Serbii, gdzie póki co czuję się bardzo komfortowo.
Kiedy jadę sobie przez wzgórza i winnice Wojwodiny, na liczniku mojej wyprawy jest już ponad tysiąc kilometrów. W południe dojechałem do Belgradu. Fajne miasto, robi niezłe wrażenie. Chociaż największe wrażenie zrobiła na mnie pewna witryna ze słodyczami.
O co chodzi? Zaczęło się od tego, że znalazłem dobrą promocję na nocleg w hotelu Moskwa. To kultowy hotel, który gościł wiele znanych osób, takich jak Albert Einstein, Robert De Niro, Brad Pitt a nawet... Leonid Breżniew. Oczywiście nie mogłem się oprzeć pokusie i zarezerwowałem tu nocleg.
Na miejsce dotarłem bardzo wcześnie i okazało się, że pokój nie jest jeszcze gotowy. Pani w recepcji zaproponowała żebym poczekał w hotelowej kawiarni, która... okazała się rajem dla łasucha. Ich witryna ze słodyczami kompletnie mnie zauroczyła. Miałem tylko wypić herbatę czekając na pokój, a skończyłem na dwóch fantastycznych deserach, które zapamiętam do końca życia. Były nieziemsko dobre.
A zwiedzanie Belgradu przeciągnęło się do późnego wieczora. Piękne miasto, pyszne jedzenie, mili ludzie. Tak zapamiętam stolicę Serbii.
Belgrad – Jagodina (137 km)
Znowu jazda przez Serbię. Tym razem z Belgradu do Jagodiny. Było (jak każdego dnia) bardzo gorąco, ale upały pomogli mi przetrwać ludzie spotkani na trasie.
Najpierw pod wiejskim sklepikiem gdzie stanąłem żeby się napić czegoś zimnego, spotkałem dziesięcioletniego Vuka, który podjechał do mnie na swoim elektrycznym rowerze i płynną angielszczyzna wypytywał o szczegóły wyprawy. Potem poprosił żebym jeszcze nie odjeżdżał. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy po kilku minutach wrócił na czarnym Specu i z dumą oświadczył "ja też mam rower Specialized".
A 25 km przed końcem etapu, dogonił mnie Beniamin, który jedzie z Berlina do Stambułu, ale potem zamierza przejechać przez Iran, Oman, Tajlandię i zakończyć wyprawę na Bali. Ten chłopak wręcz tryskał optymizmem i radością życia. Fajnie się go słuchało.
Możecie śledzić jego niezwykłą podróż na Instagramie @holaimbenji.
Warto, bo ma naprawdę fajne przygody.
Jagodina – Nisz (103 km)
Południowa Serbia różni się mocno od północnej. Jest skromniej, albo raczej jeszcze biedniej. Ale ludzie – są niesamowicie życzliwi. Każdy postój przy piekarni (wiadomo po co 😊) czy pod wiejskim sklepikiem, to czas na miłe pogawędki. Kierowcy też jakoś specjalnie nie dają się we znaki.
Po południu dojeżdżam do trzeciego co wielkości miasta w Serbii – Niszu, który faktycznie jest spory, ale w przeciwieństwie do Nowego Sadu czy Belgradu, robi bardzo prowincjonalne wrażenie.
Nisz – Tran (124 km)
To był ciężki etap. Przejechałem z Serbii do Bułgarii przez góry, które bardzo przypominały mi nasze Bieszczady. Było malowniczo, miejscami naprawdę ostro pod górkę i oczywiście gorąco. Jeśli lubicie góry warto zapamiętać: rezerwat Suva Planina. Malownicze krajobrazy, kompletnie pusto. No po prostu pięknie!
Ale największą radość sprawili mi ludzie spotkani tego dnia na trasie. Było ich naprawdę wielu. Chociażby miła starsza pani w wiejskim sklepiku, która zrobiła mi wykład jak odróżnić dobry miód od złego. Albo kierowca starej Łady, który zatrzymał się koło mnie i pytał czy może mi jakoś pomóc. Opowiedział mi przy okazji, jak to za młodu jeździł na rowerze do Turcji.
Fajnie się też gawędziło z dwoma dżentelmenami, którzy sączyli sobie piwko pod sklepem. No i spotkałem w górach polski traktor Ursus C355 (stan idealny) wyprodukowany prawie 50 lat temu!
A potem był naprawdę stromy podjazd i granica. Najpierw serbski pogranicznik pogadał ze mną o kolarstwie (nieźle się orientował), a bułgarska strażniczka zapytała mnie dokąd jadę i pogratulowała formy 😉
Tran – Sofia (71 km)
Niedziela to czas na relaks, więc tego dnia więcej było turystyki niż kolarstwa. Najpierw poranna przejażdżka do Sofii. Pierwsze 50 km trochę zmarzłem w chłodzie poranka, ale ostatnie 20 kilometrów to szalony zjazd do miasta. Te 70 km na rowerze dobrze mnie nastroiło do zwiedzania stolicy Bułgarii, która nie jest może zbyt piękna, ale podoba mi się, że Sofia leży wśród gór i panoramy są tam prawie takie fajne jak z Jeleniej Góry na Karkonosze.
No i tradycyjnie znalazłem polskie akcenty. Tutejsze tramwaje to bydgoskie Pesy i jeździ ich tu naprawdę dużo, a w sklepie koło mojego hotelu kupiłem lody z Zielonej Budki.
Sofia - Płowdiw (182 km)
Żeby zdążyć na sobotni samolot do Polski, muszę trochę przyspieszyć moją wyprawę. Robię więc długi etap z Sofii do Płowdiw.
Tego dnia mam Bułgarię w pigułce: śniadanie w przydrożnej piekarni, koszmarnie dziurawe boczne drogi, trochę upału a potem deszcz i bezpańskie psy, z którymi ścigam się co jakiś czas. A na koniec okazuje się, że Płowdiw to jakaś stolica hazardu. Śpię w samym centrum i z okna widzę dwa kasyna i całodobowe salony gier.
Płowdiw - Edirne (199 km)
Właśnie minęły dwa tygodnie od mojego startu z Sobótki i powoli zmierzam do końca wyprawy. Plan na wtorek jest prosty: startuję w Bułgarii, po południu jestem w Grecji, a wieczorem w Turcji. I niby wszystko się udało, ale zrobił się zupełnie szalony dzień.
Zaczęło się zwyczajnie. Wyjazd z Płowdiw i pierwsze 150 km do granicy z Grecją poszły bardzo dobrze. Upał doskwierał, ale chyba już się przyzwyczaiłem. Niestety nie przyzwyczaił się mój telefon i na granicy greckiej wyłączył się z przegrzania.
Potem Grecja pokazała mi swoje prawdziwe oblicze. Malownicze drogi, knajpę z pysznym jedzeniem i przemiłą obsługą, mało ludzi i... zamknięty most na kilometr przed granicą z Turcją. To było jak koszmar podróżnika: za mną 170 kilometrów jazdy w upale, powoli kończy się dzień, a ja stoję przed zamkniętą drogą.
Kiedy tak stałem przed tym nieszczęsnym mostem, z lasu wyjechał rozklekotany pickup, który udało mi się zatrzymać. Teodoros i Panagiotis wrzucili mój rower na pakę i pojechaliśmy objazdem na przejście graniczne.
To było chyba najmilsze rowerowe spotkanie w czasie moich wypraw. Fantastyczni i bezinteresowni ludzie, których dobrze jest spotkać na swojej drodze.
Granicę z Turcją pokonałem wczesnym wieczorem.
Odprawa trwała dosłownie kilka minut, żadnego czekania w kolejce. Po stronie tureckiej wjeżdżam na nowiutką i gładką jak stół drogę, którą już po ciemku, dojeżdżam do Edirne. Teraz szybkie zakwaterowanie w hotelu i wieczorne zwiedzanie dawnej stolicy Turcji. Kolację jem w centrum na dworze. Jedzenie jest pyszne, a wokół mnie trwa zabawa lokalsów. Zespół gra jakąś muzyczkę, ludzie śpiewają i po chwili jakaś parka, która siedzi przy sąsiednim stoliku rusza w tany. Wygląda to świetnie. Nastrój jest naprawdę niesamowity, a do tego poczucie, że jestem tu jedynym obcokrajowcem. Skąd to wiem? Bo tylko ja nie śpiewałem 😊
Edirne – Luleburgaz (106 km)
Z samego rana jem hotelowe śniadanie i ruszam w drogę. Najpierw do sklepu po turecką kartę SIM, a potem już w trasę przez Trację. Jest sporo górek, ale poza miastem samochodów prawie nie ma. Kiedy przejeżdżam przez jakąś wioskę, ze sklepiku wybiega mężczyzna i z uśmiechem wręcza mi butelkę z zimną wodą. Bardzo to miłe, ale muszę przyznać, że z wodą do picia nie ma tu na szczęście większych problemów. Na wzgórzach są wieże ciśnień, przy których znajdziemy z reguły zadaszone miejsce z ławeczkami i kranami z czystą i zimną wodą.
W Luleburgaz wynajmuję pokój w hotelu naprzeciwko głównego meczetu. Mam więc atrakcję w postaci śpiewów muezina.
Luleburgaz – Silivri (113 km)
Przedostatni dzień mojej wyprawy to jazda nad Morze Marmara. Trasa prowadzi malowniczymi bocznymi drogami, najpierw asfaltami, potem jest trochę odcinków szutrowych. Podobnie jak w poprzednich krajach, każdy zjazd do sklepiku po jedzenie albo do lokalnej knajpy na herbatę kończy się rozmowami z lokalsami.
Rozmowy to dużo powiedziane, ponieważ panowie w knajpie mówią tylko po turecku. Na szczęście Google Translator w komórce pomaga i cierpliwie odpowiadam skąd jadę, ile mam lat i dzieci. 😉
Silivri - Stambuł (85 km)
Ostatni dzień mojej wyprawy to jazda wzdłuż wybrzeża Morza Marmara. Ale wcale nie jest płasko! Mam po drodze podjazdy, które wyciskają ze mnie siódme poty. Na szczęście jest pochmurno i od morza wieje chłodna bryza.
Do Stambułu coraz bliżej, więc powoli podsumowuję rowerowe atuty Turcji:
Przede wszystkim kierowcy, bo są naprawdę o wiele uważniejsi niż Bułgarzy czy Serbowie. Wprawdzie dużo trąbią, ale zachowują bardzo przyzwoity odstęp od rowerzysty.
Ludzie spotykani w przydrożnych sklepikach i barach są niezwykle chętni do pogaduszek. I chociaż bariera językowa jest tu ogromna, jakoś dajemy radę.
Widoki na trasie fantastyczne, bo okolica jest górzysta i nie ma tu praktycznie płaskich odcinków. Cały czas jedzie się albo pod górę, albo w dół.
No i jedzenie. To jest to, za co uwielbiam Turcję od wielu lat. Karmią pysznie i na dodatek tanio.
Jako miłośnik herbaty nie mogę pominąć tego cudownego napoju. Po przejechaniu rowerem większości kontynentów stawiam śmiałą tezę, że Turcy parzą najlepszą herbatę na świecie.
Im bliżej Stambułu tym więcej chmur na niebie i samochodów na drodze. Stambuł to naprawdę ogromna aglomeracja, w której mieszka podobno ponad 20 milionów ludzi. Robi się coraz tłoczniej, a ja z każdą minutą zbliżam się do symbolicznego finału mojej podróży. Wreszcie docieram pod Błękitny Meczet i Hagia Sophia. Teraz jest czas na pamiątkowe fotki i gorącą kukurydzę, którą kupuję u lokalnego handlarza.
Na koniec zjeżdżam nad Cieśninę Bosfor i przepływam promem do Azji, ponieważ tam mam hotel i sklep rowerowy, w którym mogę kupić karton na rower.
Wyprawę kończę pakowaniem roweru w hotelowym garażu i ogromną kolacją w uroczej knajpce nad brzegiem Bosforu. Rano jadę na lotnisko, skąd bez problemów odlatuję do Warszawy. Potem jeszcze przesiadka na Okęciu i po południu ląduję we Wrocławiu. Niestety nie ląduje ze mną mój rower, który został w Warszawie. Podobno na Okęciu mieli tego dnia niezły bałagan i takich zagubionych bagaży było znacznie więcej. Na szczęście nazajutrz rower dolatuje do Wrocławia i kurier dostarcza mi przesyłkę prosto do domu.
Mój rower – Specialized Diverge jak zawsze okazał się niezawodny. Dlatego tradycyjnie dziękuję Pawłowi Ignaszewskiemu ze sklepu Specialized we Wrocławiu za pomoc w perfekcyjnym przygotowaniu sprzętu.
Comments